Uwielbiałam te czekoladowe kuleczki, które kiedyś robiła nam Mama. Do tej pory myślę, że powstały tylko dlatego, że nie było co zrobić z resztkami biszkoptów. Potem próbowałam je odtworzyć, ale wiadomo, że to już nie było to samo. Chociaż przyznam, że wersja z krakersami i czekoladą była nieziemska. Bo czy istnieje lepsze połączenie, niż słodko-słone? 

Dziś spróbowałam je zrobić, zamieniając herbatniki na komosę ryżową, a mleczną czekoladę na gorzką.

Zapach był bardzo obiecujący. Wiadomo, w końcu czekolada, mleko. To było też moje pierwsze zetknięcie z quinua, ale na pewno nie ostatnie. Ugotowaną komosę zblendowałam z rozpuszczoną czekoladą i mlekiem, a do środka kulek włożyłam orzechy laskowe. Obtoczyłam je w zmielonych orzechach laskowych.


Kulki schładzały się około dwóch godzin w lodówce. Wyglądały identycznie, jak te z dzieciństwa. Co do smaku... 

Zacznijmy od tego, że nigdy nie rozumiałam takiego wynalazku, jak gorzka czekolada. Jednak z racji tego, że w tej chwili to jedna opcja, na jaką sobie mogę pozwolić, to powiedzmy, że jakoś się z nią oswoiłam. Mało tego, mam nawet w szafce czekoladę o 90% zawartości kakao. Skosztowałam nawet odrobinę. Ciężko było przełknąć tę gorycz porażki. Dosłownie.

nigdywięcejtegoniezrobię/10 

No kto lubi gorzkie desery? Jedyne co jest w tym dobre, to orzechy laskowe. Nawet biedne kury nie skorzystają na tej porażce, bo ta ilość czekolady mogłaby im nie posłużyć. Gorzkiej na dodatek.